Przejdź do treści
SPEKTAKL KIEDY ZNÓW BĘDĘ MAŁY
gra
6
5
1
4
3
2
Przejdź do stopki

WSPOMNIENIA Z ZIELONEJ SZKOŁY KLASY 5A

WSPOMNIENIA Z ZIELONEJ SZKOŁY KLASY 5A

Treść

Wycieczkę do Władysławowa planowaliśmy już od roku, dlatego kiedy nadszedł wreszcie dzień wyjazdu, wszyscy byliśmy bardzo podekscytowani. Dla niektórych z nas była to pierwsza dłuższa wyprawa bez rodziców, toteż emocje były ogromne! W dniu 18 maja ok. godziny 19.00 zebraliśmy się na parkingu przy ulicy Zdrojowej. Gdy nadszedł czas, zapakowaliśmy swoje bagaże i pożegnaliśmy się z rodzicami. Pożegnanie nie trwało długo. Kilka ciepłych słów, ukradkiem otarta łza i spojrzenie przez szybę autokaru rozpoczęło mającą trwać tydzień wyprawę.

Do Władysławowa jechaliśmy około 12 godzin, mimo to podróż była przyjemna i upłynęła w miłej atmosferze. Zabawy, rozmowy i wspólnie śpiewane piosenki wypełniły ten czas po brzegi, dlatego zarówno uczniom jak i opiekunom zabrakło czasu na sen. Wynikiem nieprzespanej nocy był wyjątkowo długi, aczkolwiek intensywnie przeżyty, pierwszy dzień pobytu nad morzem. Pod ośrodek Baltic Sport, położony na malowniczym klifie, podjechaliśmy w godzinach porannych, zdecydowanie wcześniej niż planowaliśmy. Dlatego wykorzystując wolny czas udaliśmy się na plażę, by zaczerpnąć nadmorskiego powietrza. Wspaniały widok, ciepłe słońce i chłodny wiatr działały orzeźwiająco, a żółty, sypki piasek przypominał o zbliżających się przygodach. Gdy wróciliśmy z plaży w ośrodku czekało już na nas pyszne śniadanie, które tego dnia smakowało wyjątkowo. Po śniadaniu wybraliśmy się na plac zabaw. Kiedy wreszcie zostaliśmy zakwaterowani, każdy z nas udał się do pokoju, by rozpakować pękate walizki i odświeżyć się po podróży. Jeszcze kilka spraw organizacyjnych i niewiadomo kiedy przyszła pora obiadu. Obiad tego dnia był ustalony nieco wcześniej, gdyż już na 14.00 zaplanowaliśmy udział w mszy świętej w języku kaszubskim. Do kościoła udaliśmy się piechotą, dzięki czemu mogliśmy lepiej poznać miejscowość. Resztę niedzielnego popołudnia spędziliśmy w towarzystwie koleżanki Ani, która przecież przez kilka lat uczęszczała do naszej szkoły i klasy, a prawie rok temu przeprowadziła się do Gdyni. Długi czas rozłąki nie osłabił jednak uczniowskiej przyjaźni. Spacerując brzegiem morza i uczestnicząc w grach zespołowych, mogliśmy chociaż częściowo nadrobić stracony czas. Pomysłów na aktywne spędzenie wolnych chwil było dużo, ale niewątpliwie najbardziej atrakcyjna okazała się siatkówka plażowa. Mimo nieprzespanej nocy i aktywnie spędzonego dnia uczestnicy gry nie okazywali zmęczenia. Można wręcz powiedzieć, że z każdą chwilą w zawodników wstępowały nowe siły, a radosne słońce zachęcało do wytrwałej rywalizacji. Pewnie gry i zabawy trwałyby w nieskończoność, gdyby nie fakt, że około godziny 20, przygotowana specjalnie dla nas kolacja, czekała już przy rozpalonym ognisku. Kiedy zapach pieczonych kiełbasek zaczął unosić się w powietrzu, nawet najbardziej wytrwali zawodnicy musieli się poddać uczuciu krążącemu w okolicy żołądka, które zdecydowanie nakazywało przerwać grę. Tak to prozaiczny głód pokonał ducha walki. Kolacja jednak okazała się nie tylko aromatyczna, ale i pyszna, a wzmocnieni posiłkiem uczniowie znów przystąpili do gry. Tak upłynął pierwszy dzień pobytu we Władysławowie. Dla niektórych zakończył się tuż po kolacji, innym wystarczyło energii nawet do późnych godzin nocnych.

Drugi dzień zielonej szkoły rozpoczął się około godziny 7.00. Po porannej toalecie i śniadaniu, ku zdziwieniu pracowników i gości ośrodka, już po godz. 8.00 byliśmy gotowi do drogi. Tego dnia wyruszyliśmy w stronę Helu. Tam odwiedziliśmy latarnię morską, Muzeum Obrony Wybrzeża, fokarium i znajdujące się obok muzeum z wystawą „Ssaki naszego morza”. Przy okazji zakupiliśmy mnóstwo pamiątek i kartki pocztowe, które postanowiliśmy wysłać do naszych znajomych. Do obejrzenia było tak wiele interesujących rzeczy, że prawie spóźniliśmy się na obiad. Dlatego od razu po powrocie, około 14.20 usiedliśmy do stołu, pamiętając oczywiście o wcześniejszym myciu rąk. Myli się, kto myśli, że po obiedzie mieliśmy chociaż chwilę na odpoczynek, 10 może 15 minut czasu musiało wystarczyć na doprowadzenie się do porządku, bo już o 15.00 rozpoczynały się zajęcia z tańca. Pani prowadząca chyba nie domyślił się, jaką zaprawę mieliśmy od rana, toteż na początek zafundowała nam nie lada rozgrzewkę, a później intensywne ćwiczenia i męczące, ale ciekawe układy taneczne. Z wrażenia już nawet nie czuliśmy zmęczenia. Zajęcia trwały do godziny 16.00, a już chwilę później musieliśmy być przygotowani do wyjścia. Wybieraliśmy się na popołudniowy spacer po Władysławowie. W międzyczasie dzięki Pani Babci, nawiązaliśmy kontakt z opiekunami innej grupy przebywającej w ośrodku. Oni zaś opowiedzieli nam o niezwykłym miejscu, które warto odwiedzić. Tak to właśnie już do granic wytrzymałości napięty harmonogram, uzupełniliśmy o dodatkową atrakcję, wizytę u bursztynnika. Pan Marian Zawadzki prowadził wyjątkowo niepozorny warsztat na zapleczu małego sklepiku. Pomieszczenie, do którego zostaliśmy zaproszeni, nie zwiastowało niczego niezwykłego. Wszystko zmieniło się, kiedy pan bursztynnik rozpoczął swoją opowieść. Nikt nie wie, czy to mała lampka o mocnym świetle, piękny kolorowy bursztyn, wiekowe owady w nim zatopione, czy magiczny bursztynowy pył sprawiły, że wszyscy słuchali jak zaczarowani. Nikt też nie pamięta, jak długo trwał uzupełniony barwnym opowiadaniem pokaz, ale wszyscy doskonale zapamiętali, czym jest i jak powstał bursztyn, gdzie można go spotkać i najważniejsze, jak sprawdzić, czy jest prawdziwy. Jak się później okazało, wiedza ta stała się nad wyraz przydatna. Słuchając opowieści i obserwując jak odważna Marysia obrabia złocisty jantar, nie zauważyliśmy nawet, że niebo zasnuły ciemne chmury. Z zadumy wyrwał nas grzmot, zwiastun zbliżającej się burzy. Nasz spacer dopiero się zaczął i mieliśmy przecież jeszcze tale do obejrzenia, ale rozsadek nakazywał wracać. Nie byliśmy zbyt daleko od ośrodka, więc decyzję o powrocie podjedliśmy błyskawicznie. Gdy pokonaliśmy już znaczną część drogi powrotnej, spadł ulewny deszcz, który częściowo, przeczekaliśmy pod dachem. Ostatecznie do swoich pokoi dotarliśmy przemoczeni. Jednak miało to swoje dobre strony, wreszcie mogliśmy odpocząć, bo suszenie zajęło trochę czasu. Mimo mokrego incydentu trzeba przyznać, że aura była wyjątkowo uczynna i jak się później okazało, zrobiła nam tylko jedną taką niespodziankę podczas całego, długiego pobytu. Pochmurne poniedziałkowe popołudnie wykorzystaliśmy jednak w całości i przeznaczyliśmy na zajęcia edukacyjne. Właśnie tego dnia napisaliśmy i przygotować do wysłania kartki pocztowe. Do kolacji zasiedliśmy po godzinie 19, a wieczór poświęciliśmy na zabawy zespołowe i grę w siatkówkę, która trwała do ciemnej nocy, bo jak twierdzili niektórzy „…trzeba umieć grać w każdych warunkach”.
 
Wtorek rozpoczęliśmy równie wcześnie jak dzień poprzedni. Postanowiliśmy oczywiście dokończyć to, co zaczęliśmy w poniedziałek z jednym zastrzeżeniem, musieliśmy zrealizować też plan wtorkowy. Spowodowało to, że nieco zmodyfikowany harmonogram zaczął przypominać nasze pękające w szwach walizki. Realizując nowy plan, odbyliśmy potwornie długi i szybki spacer, a wszystko po to, by odwiedzić bogaty w niezwykłe okazy Ocean Park, Dom Rybaka, a w nim muzeum prześlicznych motyli i wieżę widokową oraz znajdujący się nieopodal port rybacki, gdzie nasz niezastąpiony przewodnik Pan Jacek, zakupił wspaniałe i jak się później okazało, pyszne, wędzone ryby. Nikt nie myślał o tym, że odwiedzając te wszystkie fascynujące miejsca, skutecznie oddalamy się od ośrodka. Kiedy poczuliśmy głód, przypomniał nam się obiad, co gorsza czekający potwornie daleko od nas. Pospiesznie udaliśmy się więc w drogę powrotną, wytrwale pokonując kilometry piaszczystej plaży. Gdy po godzinie 14, wykończeni dotarliśmy na miejsce, obiad podano. Minuta wystarczyła na szybkie zabiegi higieniczne i już siedzieliśmy przy stole. Podczas posiłku omówiliśmy to, co udało się zrealizować. Niewiarygodne! Plan został wykonany, a wydawało się to niemożliwe. Po posiłku zdążyliśmy zaledwie na chwilę wpaść do pokoi, by się odświeżyć. Już o 15.00 rozpoczynały się zajęcia animacyjno – sportowe, a konkretnie kick – boeing. Do tej pory nikt nie wie, jak po takiej wyprawie udało nam się wykrzesać siłę na te wszystkie podskoki, wymachy i odbyć tak intensywny trening. Zajęcia zakończyły się kilka minut przed 16, a już o 16.00 odważni i wytrwali uczniowie naszej klasy, byli gotowi do wejścia na basen. Nad ich bezpieczeństwem czuwał wykwalifikowany ratownik i niezastąpiona Pani Babcia. Pozostali opiekunowie zajęli się uczniami, którzy wybrali gry zespołowe, m.in. oczywiście siatkówkę. Tego dnia gra w siatkówkę plażową okazała się nad wyraz ciekawa i nie tylko dlatego, że uczniowie klasy V a prezentowali ogromne umiejętności. Interesujący był również fakt, że nie wiadomo skąd na piaszczystym boisku pojawił się Franek. Franek był sympatycznym i energicznym chłopcem. Oprócz tego posiadał bardzo ważną cechę, a mianowicie niezwykłą zdolność przystosowania się do każdej sytuacji. Piątoklasiści od samego początku otoczyli Franka opieką, wytrwale motywowali go gry i utwierdzali w przekonaniu, że jest najlepszy. Jak widać wiara czyni cuda, bo już po chwili wspólnej gry okazało się, że Franek odbierał wszystkie piłki, co więcej dwoił się i troił, by sprostać oczekiwaniom nowych koleżanek i kolegów. Mało brakowało, a grałby sam po obu stronach siatki, wprawiając w osłupienie zarówno nowych znajomych jak i ich opiekunów. Na jakiekolwiek zdziewanie nie było jednak czasu, bo nagle Franek okazał się być Rysiem i co ciekawe już od pierwszej chwili przyjął ten fakt do wiadomości. Kiedy już wszyscy przywykli do nowego imienia, Rysio został wezwany przez mamę. Wtedy okazało się, że Franek, a może Rysiu, tak naprawdę miał na imię Michał i był uczniem klasy trzeciej. Nie wiadomo, co wyniknęłoby z dalszej gry, gdyby nie fakt, że wspólna zabawa powoli dobiegała końca. Krótkie pożegnanie i ustalenie terminu kolejnego spotkania zakończyło mecz. Pani mama Franka pracowała w ośrodku, jako animatorka, przez naszych uczniów wytrwale nazywana „reanimantką”. To właśnie z nią nasza grupa miała odbyć zajęcia już o godzinie 18.00. Zajęcia trwały godzinę i zakończyły się tuż przed kolacją, która nie była jednak ostatnim posiłkiem, bo wieczorem czekała nas jeszcze degustacja wspaniałego, wędzonego dorsza.
 
Efekty wtorkowych zajęć oglądaliśmy dopiero w środę. Ku naszemu zdziwieniu nie objawiły się one zakwasami, ale niezwykłą energią i koncertem, który dali nasi uczniowie w czasie śniadania. Śpiew na góralską nutę w nadmorskiej stołówce brzmiał dosyć egzotycznie, ale był miłą niespodzianką i jak się okazało, wynikiem zajęć z panią „reanimantką”, która zachwycona talentem młodych artystów, zachęciła ich do publicznego występu. Po śniadaniu, tak jak w poprzednie dni, w godzinach porannych wyruszyliśmy na podbój świata. W planie mieliśmy wycieczkę całodniową. Najpierw wybraliśmy się do Gdańska, gdzie w oliwskiej katedrze wysłuchaliśmy koncertu organowego. Następnie udaliśmy się na spacer po Starym Mieście i rejs na pokładzie galeona. Gdy opływaliśmy Westerplatte, słuchając opowieści o historii tego miejsca, niespodziewanie przepłynął obok nas najsłynniejszy piracki statek – Czarna Perła. Niewątpliwie okrutna, sroga i bezwzględna załoga Czarnej Perły nie wykonała jednak abordażu, darując życie szczurom lądowym, pozwoliła nam spokojnie odpłynąć. Szczęśliwi, że uniknęliśmy walki w ręcz prawie na pełnym morzu, wsłuchując się w dźwięk żeglarskich piosenek, wróciliśmy do portu. Tak skończyła się nasza piracka przygoda, po której mieliśmy stanąć oko w oko z żarłocznymi bestiami zamieszkującymi gdańskie zoo. Udaliśmy się tam oczywiście, by obejrzeć przebywające w nim okazy. Nie wiadomo jednak, kto komu bardziej się przyglądał. Jedno jest pewne, znudzone nachalną obecnością ludzi zwierzęta nawet nie chciały nas zjeść. Za to były przyjaźnie nastawione, a przy tym piękne. Do ośrodka wróciliśmy akurat na kolację, po której uczestniczyliśmy jeszcze w zajęciach edukacyjnych. Z atlasami, mapami, słownikiem terminów żeglarskich i alfabetem Morse’a uporaliśmy się w ciągu dwóch godzinach. Tak zakończył się kolejny dzień spędzony nad morzem.
 
Czwartek zapowiadał się równie pracowity. Jak zwykle pobudka o 7.00 rano, śniadanie i wyjazd, tym razem do Sopotu. W pierwszej kolejności udaliśmy się na słynne molo, ale nie ono okazało się największą atrakcją. Spacerujący po ogromnym pomoście uczniowie tęsknym wzrokiem spoglądali w kierunku plaży. Nikt nie wiedział, że zaszczepiona w nich bursztynowa pasja, kiełkowała jak fasolka po deszczu, i właśnie teraz miała objawić się w całej okazałości. Zatem zaraz po zejściu na plaże wszyscy rzucili się do przekopywania piasku, a owoce poszukiwań przerosły najśmielsze oczekiwania. Pewnie nasi bursztyniarze pracowaliby bez końca, gdyby nie fakt, że musieliśmy jechać dalej. Z zapasem muszelek, kamieni i co najważniejsze bursztynu pojechaliśmy więc do Gdyni. Tam odwiedziliśmy oczywiście Akwarium Gdyńskie, pełne ciekawych okazów, a później obejrzeliśmy słynny Dar Pomorza i potężny ORP Błyskawica. Spotkaliśmy też pirata, który świadomy naszej przewagi liczebnej zgodził się nawet na pamiątkowe zdjęcie. Tego dnia posiłek zjedliśmy w drodze powrotnej, a do ośrodka dotarliśmy około 17. Nie wiedzieliśmy jeszcze wtedy, co nas spotka za chwilę. Wszystko stało się jasne, kiedy w pobliżu pojawił się Neptun, władca mórz i oceanów (ściśle mówiąc mama Franka), który dokonał oryginalnej ceremonii chrztu morskiego, dając nam tym samym „możebność picia wody morskiej do woli i uganiania się za stworkami morskimi lub syrenkami jeno w celach swawolenia”, co potwierdzają certyfikaty. Ceremonia chrztu nie ominęła nawet opiekunów i pana kierowcy, a po wspomnianym obrzędzie wszyscy wyglądaliśmy jak banda niesfornych kuchcików w barwach wojennych. Nie trzeba wiec mówić, że czas, który pozostał do kolacji w pełni wykorzystaliśmy na usuwanie pozostałości po rytuale. Kolacja jak zwykle upłynęła w miłej atmosferze, a tuż po niej o godzinie 20.00 rozpoczęła się mająca trwać godzinę dyskoteka. Zabawa była tak udana, że za zgodą pracowników ośrodka i opiekunów grupy, przedłużona została prawie trzykrotnie i odbyła się w dwóch odsłonach. Oczywiste jest więc, że tego wieczoru nie poszliśmy spać wcześnie.
 
Piątek zaczął się od pobudki i świeżych nowinek ze świata nauki. Otóż dzień wcześniej o bliżej nieokreślonej porze, w pokoju chłopców usytuowano laboratorium w postaci słoika ze słoną wodą. Co prawda było ono skromne, ale idealnie spełniało swoje zadania. Poza tym zdolny naukowiec nie musi mieć luksusowego stanowiska pracy, by osiągać sukcesy. Do rana wszyscy uczniowie zdążyli więc sprawdzić swoje sopockie zbiory, z których zdecydowana większość okazała się być bursztynem. Przy śniadaniu przystąpiono zatem do handlu zamiennego, który kontynuowano aż do wyjazdu. Pewnie w obliczu nowych odkryć wystarczyłoby po prostu posłać naszych bursztyniarzy na plażę, zapewniając im tym samym ogromna frajdę, ale plany na piątek były bardziej urozmaicone. Około godziny 9.00 udaliśmy się na przystanek autobusowy, by komunikacją miejska dojechać do Rozewia. Na miejscu nawiązaliśmy nowa znajomość z Karolkiem, który bardziej niż Franek był przywiązany do własnego imienia. Odwiedziliśmy też latarnię morską. Wewnątrz wieży znajdowała się wystawa miniaturek latarni zbudowanych nad Bałtykiem, oraz pomieszczenie, którego ściany zdobiły szkolne tarcze. I my postanowiliśmy zostawić na pamiątkę tarczę naszej szkoły. Właścicielem wybranego egzemplarza został Kacper Salamon. Opuszczając latarnię morską planowaliśmy udać się do Gwiazdy Północy, niestety prowadzone nad brzegiem morza prace uniemożliwiały wyprawę. Postanowiliśmy więc piaszczysta plażą wrócić do ośrodka. Widok grupy osób pokonujących duże odległości z nosem w piasku mógł wyglądać niepokojąco, ale dla wtajemniczonych nie był niczym dziwnym. Marsz opóźniony poszukiwaniami bursztynu trwał dosyć długo, niemniej jednak zdążyliśmy na obiad. Po obiedzie, około godziny 15.00 niektórzy uczniowie udali się na basen, inni wykorzystali czas na gry i zabawy lub spacer, a około 17.00 rozpoczęło się wielkie pakowanie. Po kolacji, na specjalne życzenie uczniów, odbyła się nadprogramowa, pożegnalna dyskoteka. Nie trwała tak długo jak poprzednia, bo wieczór należało poświecić na przygotowanie do wyjazdu.
 
Sobotę rozpoczęliśmy jak każdy inny dzień, ale czas przeznaczyliśmy wyłącznie na podróż. I znów jak poprzednio spojrzeliśmy przez szybę autokaru, by pożegnać wszystkich i wszystko, co sprawiało, że tak miło spędziliśmy miniony tydzień. Każdy z nas chciał mieć na własność promienie słońca, złocisty piasek i szum fal, ale mogliśmy zabrać tylko nadmorskie pamiątki i wspomnienia. To właśnie one umilały nam czas podróży. Tym razem obiad zjedliśmy w przydrożnym zajeździe, a ogromne porcje przerażały niejadków. Do Szczawnicy wróciliśmy około godziny 23. I dopiero tam nostalgia za morzem zniknęła, bo spotkaliśmy rodziców, za którymi tak bardzo tęskniliśmy.
 
Wspominając nasz tygodniowy wyjazd pragniemy wyrazić wdzięczność wszystkim, którzy umożliwili nam udział w wyprawie. Dziękujemy więc sponsorom, Dyrekcji Szkoły Podstawowej nr 1 w Szczawnicy i kochanym rodzicom. Szczególne podziękowania składamy na ręce opiekunów, którzy dbali o nas przez cały czas pobytu. Dziękujemy wiec Pani Grażynie Wiercioch (Pani Babci), która dbała o nas wszystkich jak prawdziwa babcia, Pani Beacie Węglarz za to, że oprócz wspaniałej opieki podjęła się też trudu organizacji i dopełniania wszystkich formalności, Pani Kasi Węglarz za to, że niestrudzenie uwieczniała wszystkie miłe chwile na fotografiach, Panu Jackowi Zachwiei, za to, że był nie tylko opiekunem, ale i przewodnikiem, kierowcom Panu Eugeniuszowi Korusowi i Panu Bogdanowi Szewczykowi za to, że dbali by nasza podróż była bezpieczna. Dziękujemy wszystkim, którzy w sposób bezpośredni lub pośredni sprawili, że możemy cieszyć się wspaniałymi wspomnieniami z wyjazdu. 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

 

 

 

107362